środa, 8 listopada 2017

Camp Leaders - moje trzy magiczne miesiące w Teksasie

Witajcie,

niedawno zastanawiałam się nad wyborem agencji, z którą pojadę po raz trzeci do Stanów Zjednoczonych.
Mnóstwo ludzi do mnie pisze z pytaniami jak wyglądał mój wyjazd, czy polecam, czy wróciłabym, co robiłam, jak zarabiałam, co widziałam, jakich ludzi poznałam... Następnym razem wyślę ten post jako kompleksową informację odnośnie tego wyjazdu. :)

Za pierwszym razem, trzy lata temu, decyzję podjęłam właściwie przypadkiem i pojechałam z Camp Leaders. Zaznaczę, że wyjazd do Stanów wydawał mi się wtedy marzeniem nie do spełnienia, czymś nieosiągalnym. Nikt z moich znajomych wtedy jeszcze nie wyjeżdżał, nie było to tak popularne w moich kręgach jak jest teraz. 
Byłam bardzo zadowolona z organizacji całego wyjazdu. Przez to, że wybrałam wyjazd na camp, a nie na resort, agencja ta zorganizowała dla mnie praktycznie wszystko - moim obowiązkiem było zapłacenie wszystkich rat w terminie oraz stawienie się w Warszawie na rozmowę z konsulem.
Pierwszym krokiem było zarejestrowanie się na stronie Camp Leaders i wybranie rodzaju pracy, jaki będę chciała wykonywać - Camp Counsellor albo Support Staff. Jako że jechałam pierwszy raz na tego rodzaju wyjazd i nie byłam jeszcze do końca pewna swoich umiejętności językowych, wybrałam opcję Support Staff, co oznaczało pracę jako Kitchen Staff, Housekeeping, Maintanence, Cleaning itp. Camp Counsellor to opiekun dzieci, jest to o wiele bardziej wymagająca i kontaktowa praca. Teraz bym się jej chętniej podjęła. 
Drugiego kroku nie wykonałam ja - skontaktował się ze mną przedstawiciel Camp Leaders w Poznaniu, niejaki Radek i zaproponował mi darmowe konsultacje w "realu", tak aby mi przybliżyć specyfikę wyjazdu, wprowadzić mnie w temat. Umówiliśmy się na spotkanie, Radek wyliczył mi wszystkie koszty, opowiedział dokładnie co krok po kroku będę musiała zrobić, aby zrealizować wyjazd.
Po rozmowie rodzicami, niesamowicie podekscytowana, podjęłam decyzję - jadę do Stanów, jadę spełnić w końcu swój American Dream.
Po kolejnym tygodniu spotkałam się z Radkiem na podpisanie umowy i wtedy... wyjazd stał się naprawdę realny.
Przyszło do zapłaty pierwszej raty - wspomogli mnie rodzice, nie ukrywam. Ale wtedy zaczynałam już zbierać konkretne pieniądze na ten wyjazd.
Potem zaczęło się kompletowanie dokumentów takich jak oświadczenie o studiowaniu z dziekanatu, zaświadczenie o niekaralności, formularz od lekarza odnośnie przebytych chorób, obecnego stanu zdrowia itd. Musiałam też zarejestrować się na stronie mojego sponsora wizowego, ale wszystko świetnie wytłumaczył mi Radek - zwracałam się do niego z każdym pytaniem i wątpliwościami, a on cierpliwie zawsze odpowiadał na wszystkie wiadomości.
Przyszło do płatności drugiej raty, a w międzyczasie zgłosili się do mnie pracodawcy z Arizony oraz Teksasu. Arizona ostatecznie mnie odrzuciła (nie pamiętam, czy podali powód) i zostałam umówiona na rozmowę kwalifikacyjną na Skype z Teksasem. 
Rozmowa trwała około 10 minut, była bardzo przyjemna, a południowoamerykański akcent pozwolił mi zrozumieć wszystko podczas rozmowy. Na koniec rozmowy usłyszałam, że kontrakt dostanę w ciągu kilku godzin. Byłam szczęśliwa jak nigdy dotąd!
Gdy pracodawca z YMCA dostarczył Camp Leaders mój kontrakt, Camp Leaders zajęło się rezerwacją dla mnie biletów lotniczych do San Antonio. Stamtąd miał mnie odebrać mój pracodawca.
Następnie wyznaczono mi rozmowę o wizę na 8. marca 2015 roku w Warszawie - pojechałam, rozmowa trwała 3 minuty, była lekka i przyjemna - w języku angielskim. Wizę J1 otrzymałam, 29.05.2017 wylatywałam z Warszawy i z dwoma przesiadkami - jedna w Londynie, druga w Houston - dotarłam do San Antonio. W Houston czekała mnie jeszcze rozmowa z urzędnikiem imigracyjnym, którą musi przejść każda jedna osoba przyjeżdżająca do Stanów Zjednoczonych z kraju, w którym obowiązują wizy. To on ostatecznie decyduje o pozwoleniu wjazdu na teren Stanów Zjednoczonych. Trzeba być miłym, uśmiechniętym - wystarczy. :)
Na lotnisku w San Antonio przywitała mnie Debbie - moja szefowa na kuchni i osoba, która ze mną rozmawiała na Skype oraz Lollie, jej zastępca. Wydały mi się obie bardzo miłe. 
Pierwszą rzeczą, którą zrobiłam w Teksasie było pojechanie do kliniki na testy narkotykowe (o których naturalnie zostałyśmy wcześniej uprzedzone przez pracodawcę). Testy wypadły pomyślnie, pojechałyśmy do mojego nowego tymczasowego miejsca zamieszkania.
Generalnie wylądowałam w Teksasie, w Hunt, niedaleko miasta San Antonio na YMCA Flaming Arrow. Przez 12 tygodni pracowałam bez ani jednego dnia przerwy - ale nie, nie było to aż tak straszne jak się wydaje. Od poniedziałku do piątku moja praca dzieliła się na dwie zmiany: ranną i popołudniową. Polegała na przygotowywaniu posiłków: śniadania, lunchu i obiadu, podawaniu go oraz posprzątaniu po nich. 
Ranna zmiana przygotowywała śniadanie i lunch, popołudniowa - obiad i część śniadania na następny dzień. Do tego każdy musiał pojawić się przed każdym posiłkiem i pomagać przy serwowaniu i sprzątaniu.
Szybko nabrałyśmy wprawy i skróciłyśmy godziny pracy przez dobrą organizcję.
Było nas sześć dziewczyn na kuchni, dwie Polki, dwie Słowaczki i dwie Węgierki. Mieszkałyśmy wszystkie razem w domku o bardzo surowych standardach, w którym znajdowały się cztery piętrowe łóżka i... nic więcej. Przez 3 miesiące trzymałyśmy ciuchy w naszych walizkach, nie miałyśmy nawet stołka, komody, nic. Pokój miał wymiary około 20 metrów kwadratowych, maksymalnie.
Było ciężko, ale dałyśmy radę. Był to dla nas niezły survival, ale dzięki temu zyskałam cudowną przyjaciółkę, jaką jest Ada, druga Polka, która ze mną tam była i to wszystko przeżywała - do dziś mamy kontakt, spotykamy się, mimo że mieszkamy około stu kilometrów od siebie! :)
Przez 12 tygodni zarobiłyśmy 1500 dolarów - jest to praktycznie nic, ale miałyśmy "zakwaterowanie" i wyżywienie przez cały okres pobytu tam, więc właściwie 1500 dolarów mogłyśmy oszczędzić i wydać tylko i wyłącznie na 17-dniowe podróżowanie, które zaplanowałyśmy po zakończeniu okresu pracy. Mogłyśmy teoretycznie również korzystać ze wszystkich rozrywek, jakie oferował nasz camp, typu jazda konno, wspinaczka, jakieś zabawy, gry, korzystanie z basenu, ale w rzeczywistości - nie było na to czasu.
Cóż mogę więcej powiedzieć o pracy? Nie była wymagająca, polegała głównie na krojeniu produktów, mieszanie proszku z wodą i obserwowaniu, jak powstają z tego potrawy. Okropnej jakości amerykańskie żarcie dodało każdej z nas po 10 kilogramów dodatkowej masy po trzech miesiącach. 
Ale co? Po tym czasie przyszedł czas na zwiedzanie: Los Angeles przez 5 dni, Las Vegas z Wielkim Kanionem i Tamą Hoovera na 3 dni, San Francisco na 4 dni, Waszyngton DC na 1 dzień i 4 dni w Nowym Jorku.
Pomimo wielu minusów - zdecydowanie były to pierwsze wakacje, które nazwałam "Time of my life", najlepsze lato mojego życia. Po takim czasie trudno mi było sobie przypomnieć te wszystki nieprzyjemności, trudności, ale nie mogę zaprzeczyć, że ich nie było. 

Ostateczny koszt mojego wyjazdu:
Około 1790 zł za program (w cenie bilety lotnicze, znalezienie pracodawcy, ubezpieczenie na cały okres wyjazdu)
Opłata wizowa 160$ - wtedy wyszło mnie to 610zł.
Zaświadczenie o niekaralności 30zł
Zdjęcia wizowe 25zł (za każdym razem trzeba wyrabiać nowe zdjęcia)
Koszty kuriera 30zł (po rozmowie w konsulacie paszport zostaje w Warszawie, a po wbiciu do paszportu wizy, dostarczają go na wybrany adres.)
Około 150$ kieszonkowego na start. (550zł)

Razem: 3035zł ze wszystkim.

O zwiedzaniu poszczególnych miast opowiem w osobnych postach. :)

O kolejnych wyjazdach na Work & Travel również opowiem w innych postach.














Brak komentarzy:

Prześlij komentarz